16 września odbyło się XVI Dyktando Świdnickie, którego organizatorem była Liga Kobiet Polskich koło w Świdnicy oraz Miejska Biblioteka Publiczna w Świdnicy. Wyzwanie podjęło blisko 50 uczestników, którzy zmierzyli się z tekstem stworzonym przez Mariolę Mackiewicz. Tematem tegorocznego dyktanda były kulinaria. Poza znajomością ortografii i interpunkcji uczestnicy musieli wykazać się również znajomością kuchni świata.

Laureaci zostali wyłonieni w dwóch kategoriach wiekowych.

Wśród pełnoletnich uczestników nagrodzeni zostali:

I miejsce – Zuzanna Piotrowska;

II miejsce – Paulina Horożaniecka-Bajurna;

III miejsce – Krzysztof Odachowski.

W kategorii dzieci i młodzieży do lat 18:

I miejsce – Nadia Bielecka;

II miejsce – Maksymilian Jezierski;

III miejsce – Oskar Wrona.

Gratulujemy zwycięzcom! Zachęcamy do zapoznania się z tym arcytrudnym tekstem.

Treść dyktanda:

Rozkojarzony i rozdrażniony tempem pracy dość tępawy kuchcik, którego rodowód wywodził się w prostej linii heraldycznej ze  Swarzędza lub Hrubieszowa, przeżywał katusze w nieklimatyzowanej, ale przecież nie archaicznej kuchni. Wrzucał na chybcika, a ponadto nad wyraz chaotycznie do wrzącego gara różnorodne ingrediencje oraz zamorskie przyprawy, przywiezione a to z Kolumbii, a nawet z Erytrei czy choćby ze wschodnioafrykańskiej Tanzanii. Oryginalna receptura na leczo z cukinii, bakłażana, ciecierzycy oraz śródziemnomorskiego karczocha była przezeń histerycznie strzeżona, ale i dopracowana w każdym szczególe. Sypał więc hojnie do stulitrowego kotła z mosiężnym uchwytem świeżo wysuszony anyż, rozrzutnie dorzucał starty imbir, a przy tym nie żałował gorzkawego kminku. Świeżutkie hinduskie curry przydawało urzekającej pikanterii kaszy kuskus, natomiast hiszpański szafran żółcił ryż przywieziony z wietnamskich plantacji spod Hanoi.

W ekskluzywnie wyposażonej w sprzęty spiżarni brzęczały złowróżbnie żeliwne warząchwie, wtórowały im chóralnie cherlawe chochle, zaś drżący jarmuż z chyboczącą się w doniczkach rzeżuchą czekały na rzeź, gdyby kucharzowi przyszła  do głowy znienacka taka myśl: „A nuż wziąć je pod nóż?” Bażanty, kuropatwy i cietrzewie upolowane barbarzyńsko w podślężańskich lasach kruszały, by je upichcić według staropolskich przepisów po uprzednim, skrzętnym oskubaniu z pierza.

Menedżerka skwapliwie odhaczała  potrawy, które przewidziano na wieczerzę. Było wśród nich danie kojarzące się nachalnie z kuchnią arabską, a mianowicie hummus z jagnięciną, rukolą i kaszą bulgur, czyli tadżin. Kuchnię żydowską dumnie reprezentowały: czulent, kugel i popularna chałka. Wykwintną Francję sygnowały: pasztety z kurzych wątróbek, baskijskie mule oraz udziec wołowy po burgundzku. Barwy Półwyspu Peloponeskiego firmowały: souvlaki z tzatzikami, moussaka oraz sałatka horiatiki.  Chorwackie smaki broniły się hardo za sprawą czarnego risotto, peki przygotowanej na żarze oraz buzary – duszonego gulaszu z dodatkiem skorupiaków, langustynek lub adriatyckich małży. Z Cieśniną Bosfor miały się nieprzypadkowo zharmonizować nazwy dań takich jak: pilaw, burek oraz mylące swym mianem lokum, znane pod polskim synonimem, wprowadzonym przez Sienkiewicza, „rachatłukum”. Ten specjał to rodzaj sprężystej galaretki, która aromatyzowana jest orzeźwiającą wodą różaną. Kraj Kwitnącej Wiśni kusił subtelnie sushi z owocami morza oraz japońskim chrzanem, czyli wasabi.

Szef kuchni niczym mąż opatrznościowy czuwał nad całokształtem przemyślanego w każdym calu ekstraordynaryjnego menu, lecz przy okazji i bez żadnej żenady czyhał na rychły blamaż podkuchennego, który debiutował w przyrządzaniu jeżynowo-borówkowego deseru z musem gruszkowym, ukręciwszy uprzednio kogel – mogel  z jaskrawooranżowych  żółtek.

Ani chybił mistrzowi patelni marzyło się tworzenie w glorii chwały arcydzieł na wzór tych z narodowej epopei Mickiewicza, do których niechybnie zaliczał: grzane piwo z gruzełkami masła, chołodziec litewski, haluszki z Białowieży, studzieninę z podrobów czy przejrzysty rosół ze zwierzęcych żołądków. Tymczasem jego mrzonki zburzyło brutalnie pytanie jednego z uczniów o to, co oznacza wy googlowane na chybił trafił hasło „lubelski cebularz”. Nieuctwo żółtodzioba zburzyło z nagła iluzję kuchmistrza, że w  królestwie smaków rządzą niepodzielnie artyści.